Po dwóch wcześniejszych maratonach z tego cyklu wiedzieliśmy jedno - w takim składzie nie mamy szans na rywalizację z Bike Atelier Team. I nie chodzi tutaj o naszą słabość, a raczej o liczebność, tudzież jakość przeciwnika. Tak więc pogodzeni z walką o co najwyżej drugie miejsce w klasyfikacjach drużynowych przystąpiliśmy do maratonu w Rybniku. Co gorsza, przez różne okoliczności nasz skład był bardzo ograniczony - ledwie 6-osobowy. Od początku więc naszym założeniem była minimalizacja strat, nic ugrać tutaj się nie dało.
Trasa dystansu PRO niestety nie była nam wcześniej znana, w mediach społecznościowych pojawiały się komentarze, że będzie to ciężka przeprawa... i w takiej wierze przystępowaliśmy do wyścigu. Składała się ona z dwóch części - na początku trzeba było przejechać cały dystans HOBBY, druga połowa natomiast była wytyczona specjalnie dla zawodników dłuższego dystansu. Profil wysokościowy sugerował, że przewyższeń nie będzie za dużo, tak więc główną trudnością powinien być wymagający teren. Na miejscu objechaliśmy okolice mety. Był to dobry pomysł, warto było poznać leśny single-track z końcówki HOBBY.
Start odbył się przy pięknej pogodzie. Wszystkie plotki o "trudności" trasy okazały się wyssane z palca, moja średnia prędkość w połowie dystansu wynosiła powyżej 30km/h. W zasadzie nic ciekawego o tej części nie dałoby się powiedzieć... ale pogoda dorzuciła swoje trzy grosze. W okolicy 20 kilometra rozpętała się burza, opad deszczu był krótki i intensywny, ale trasa miejscami zrobiła się śliska. Ciężko było też o jakiś pociąg - wszyscy pouciekali lub pozostawali, zostałem sam ze Zbigniewem Krzeszowcem. Współpraca ta nie była jednak długa, zaraz usłyszałem zza pleców hasło, żebym nie czekał i jechał swoim tempem...
Na 35 kilometrze dogonił mnie większy pociąg. Po kilku przetasowaniach udało mi się urwać z czterosoosobową grupą. Również ta część maratonu była dość łatwa, jedyną trudność sprawiała śliska trawa po deszczu. Były też fragmenty, na których trzeba było zejść z roweru i pokonać jakieś bezsensowne podejście. Zgodnie współpracowaliśmy w tej grupie mniej więcej do 3km przed metą - wtedy tempo spadło. Każdy wiedział o co chodzi - nas już nie dogonią, my nikogo nie dogonimy, trzeba się więc oszczędzić na sprinterski finisz. Rozpoczęło się luźne gadanie i czarowanie. Kilometr przed metą tempo wzrosło. Kompletnie nie miałem pomysłu jak rozegrać sprint na mecie. Jeśli mnie pamięć nie myli, na 80 startów w MTB nie przypominam sobie, żebym kończył wyścig sprintem z tak licznej grupy. Starałem się jak mogłem, więc cieszę się, że nie byłem ostatni...
Ten maraton przegraliśmy indywidualnie i drużynowo. Jedyne, co pozostało na osłodę, to w powyścigowym bufecie najlepsze pomarańcze jakie jadłem w życiu.