Trzeci wyścig z cyklu Bike Atelier MTB Maratonu odbył się w ostatnią niedzielę w Gliwicach. W ubiegłym roku była to edycja kończąca zmagania, tym razem postanowiono przesunąć ją na wcześniejszy termin. 76-kilometrowej trasy praktycznie nie zmieniono – była płaska i szybka, jedyną trudnością wtedy był padający deszcz. Dojazd z Zawiercia do Gliwic nie jest najkrótszy, natomiast prowadzi szybkimi drogami, więc minął błyskawiczne. Samo miejsce startu – teren przylegający do Jeziora Czechowice – było bardzo dobrze wybrane. Nie było problemów z parkowaniem, a bliskość kąpieliska umożliwiła powyścigowy relaks.
W tym roku na wyścig pojechaliśmy w 12-osobowym składzie – 9 osób na dystans PRO, reszta na HOBBY. Startowałem z drugiego sektora wraz z Januszem i Markiem. Początkowe kilometry przebiegały po szutrach wokół poligonu Bumaru Łabędy – najpierw szerokich, potem przechodzących w single-tracki. Jechałem z przodu grupki, w której byli również moi koledzy klubowi z sektora. Niestety mały błąd spowodował, że wraz z czubem przestrzeliliśmy jeden zakręt – trzeba było się cofnąć i gonić kolegów. Wyścig na tym odcinku przebiegała również przez tereny rowerowego Pucharu Prezydenta Gliwic.
Na 17 i 21 kilometrze trasa przebiegała najpierw pod, potem nad Autostradą A1, a dalej najbardziej charakterystycznym odcinkiem - 4km nieczynnym nasypem kolejowym. Mnogość kamieni występujących tutaj powoduje, że jest to najbardziej pamiętany odcinek z całej edycji. Wbrew temu, co mówi organizator, ja nie nazywałbym go "kultowym". Odcinek ten przejechałem wspólne z Markiem, z którym uciekliśmy z wcześniejszej grupy.
Dalej trasa biegła terenami sąsiadującymi z Tarnowskimi Górami. Na 27km znajdował się pierwszy większy podjazd, aczkolwiek dość łatwy technicznie. Tutaj Marek trochę został i postanowiłem jechać już swoim tempem. 3km dalej, na pozornie łatwym zakręcie, zostałem źle pokierowany przez strażaka. Nadal nie wiem jak to mogło się stać, że człowiek kierujący ruchem puścił mnie na wprost, zamiast kazać mi skręcić. Po 200 metrach zorientowałem się, że trasa nie może tędy biec, cofnąłem się, ale kosztowało mnie to stratę kilku pozycji. Na 47km zaczynał się najbardziej urokliwy odcinek wyścigu, biegnący przez Park w Reptach. To chyba jedyna techniczna część trasy, aczkolwiek w warunkach suchych – bardzo łatwa. Tutaj znajdował się również drugi większy podjazd.
Największy pech spotkał mnie jednak na 56km. Pierwszy raz od 5 lat złapałem gumę. Powietrze zeszło błyskawicznie, co sugerowało większą nieszczelność w dętce. Okazało się również, że na wyścig zabrałem zapasową dętkę ze złym wentylem – nowe obręcze uniemożliwiały instalację dętek z wentylem samochodowym. Szczęście w nieszczęściu stało się to chyba w najlepszym miejscu na trasie maratonu. Dętkę ofiarował mi jadący parę minut po mnie Janusz. Pompkę, chociaż miałem własną, użyczył mi jeden z okolicznych mieszkańców... widział, że złapałem kapcia, podjechał szybko na rowerze do domu i przywiózł dwie pompki stacjonarne do dwóch różnych końcówek wentyli. Cała operacja trwała w sumie 8 minut. Jeśli już miałem gdzieś przebić dętkę w tym roku – to naprawdę stało się to w najlepszym miejscu.
Ostatnie 20 kilometrów do mety biegło praktycznie "z górki". Do pokonania został jeszcze drugi raz, tym razem w przeciwną stronę, nieszczęsny nasyp kolejowy. Po nim były już tylko mało charakterystyczne odcinki, na których starałem się odrobić choć trochę straty.
Pomimo pecha wyścig był naprawdę fajny, przyjemny i łatwy. Dobre miejsce do startu "na pierwszy raz". Dopisała pogoda i organizacja maratonu. Dobrze również sprawili się pozostali zawodnicy drużyny. Następny maraton – już za niecałe 4 tygodnie – w Olkuszu.