W tym roku po raz pierwszy zdecydowaliśmy się na start w wyścigu etapowym. Rozeznania dokonaliśmy jeszcze zimą - nasz wybór padł na organizowaną przez Cezarego Zamanę Gwiazdę Południa. Za tym wyborem przemawiało kilka faktów - była rozgrywana w "prawdziwych" górach, miała cztery etapy (niektóre imprezy mają trzy etapy, to trochę mało), oraz, co najważniejsze, dojazd na nią i powrót z niej nie były długie i męczące. Wszystko dawało się zamknąć w przedziale czasowym czwartek-niedziela. W sam raz na pierwszy raz.
Zimowe plany zakładały wystawienie 4-osobowej drużyny walczącej w klasyfikacji generalnej. Na początku miał być to: Damian, Adam, Marek i Ania/Mateusz. Ostatecznie jednak, wskutek różnych komplikacji pojechali: Ania, Mateusz, Damian i ja. Dodatkowo pierwsza dwójka z zamiarem startu na dystansie 1/2 PRO.
Na początku muszę napisać, że start stanął pod znakiem zapytania już w dniu wyjazdu. Etapówka zaczynała się czasówką rozgrywaną w czwartek o 14:00. Zbiórka o 8:30 pod moim blokiem, pakowanie... i tutaj duży zgrzyt. Okazało się, że bagażniki dachowe, które pożyczyłem, nie pasują do belek w samochodzie Damiana. Nie udało się niestety załatwić na szybko innych pasujących belek, tudzież kompatybilnych bagażników. Pożyczyliśmy więc przyczepkę. Nie mniej jednak 2 godziny opóźnienia powodowały, że nawigacja pokazała czas przybycia na miejsce już po godzinie zamknięcia biura zawodów. Troszkę się spóźniliśmy, ale organizator był wyrozumiały i udało się zarejestrować bez problemu. Niestety zawodnicy startowali do czasówki w kolejności zapisów. Tak więc zostało nam 2,5 godziny czekania. Miało to jednak swoje plusy - można było spokojnie przygotować sprzęt i solidnie się rozgrzać. Przed tak intensywnym wysiłkiem poprawna rozgrzewka jest niezbędna.
Pierwszy etap (a w zasadzie prolog) to jazda indywidualna na czas na dystansie 6,5km prowadząca ze Stryszawy na szczyt Surzynówka (816m n.p.m.) pod hotel Beskidzki Raj. Pierwszy zawodnik wystartował o godzinie 14:00, następni w odstępach jednominutowych (po 15:00 w odstępach 30-sekundowych). Kwadrans po 16:00 ruszył pierwszy zawodnik naszego teamu, czyli ja. Trasa była w miarę płaska i asfaltowa przez początkowy kilometr, stromizna i teren zaczynały się dalej. Technicznie nie był to trudny uphill i nie ma się co na ten temat rozpisywać. Nastromienie nie wymagało wrzucania najlżejszych przełożeń w napędzie 3x9. Ostatnie kilkaset metrów to strome serpentyny prowadzące pod Beskidzki Raj. Na mecie czekał bufet z dużą ilością ciast do wyboru (yummy!). Moje 31. miejsce może nie jest najgorsze, ale 4 minuty straty do pierwszego zawodnika to sporo zwłaszcza, że się nie oszczędzałem. Nieco za mną przyjechał Damian, trochę później Mateusz i Ania. Zjazd na dekorację był czystą przyjemnością.
Po etapie zakwaterowaliśmy się w pobliskiej Pewelce. Wynajęliśmy tam wcześniej na czas imprezy cały, czteroosobowy domek. Z perspektywy wyścigu etapowego uważam, że była to świetna decyzja. Możliwość spokojnego odpoczynku po etapach i sprawnego przygotowania roweru była nie do przecenienia. Tak więc pomimo kłopotów na początku dnia - wieczorem wszystko było na swoim miejscu.
Każdy dzień etapówki rozpoczynał się tak samo. Pobudka. Toaleta. Śniadanie. Ubieranie. Mozolne pakowanie 4 rowerów i tyluż osób do wnętrza Seata Alhambry. 20-30 minutowy dojazd. Start. Każdego dnia trzeba trzymać się harmonogramu, bo przeciąganie jakiejś czynności może prowadzić do opóźnienia i nerwówki. Pomimo konsekwencji w działaniu poślizgi i tak się zdarzały, co kończyło się zwykle dojazdem na sam start, bez możliwości odpowiedniego rozgrzania się.
Drugi etap swój początek miał również w Stryszawie. W zależności od wybranego dystansu miał mieć 33 lub 54km. Na starcie nie było widać wielkiego spięcia - każdy wiedział, że wyścig nie składa się tylko z jednego etapu i o miejscu w klasyfikacji będzie decydować dyspozycja z wszystkich dni. Zawodnicy zostali przydzieleni do czterech sektorów startowych, o miejscu decydował wynik z czasówki. Start sektorów co 10 sekund - trochę mało. Wyprowadzenie zawodników ze Stryszawy przebiegało głównymi drogami, więc inaczej tego nie dało się rozwiązać.
Przed tym etapem niewiele wiedzieliśmy czego można spodziewać się po całym wyścigu. Z opinii słyszeliśmy, że jest "trudno". Ale to słowo dla każdego może znaczyć co innego. Na początku drugiego etapu dla mnie trudno nie było. Pomimo nocnych opadów deszczu było w miarę sucho - spodziewałem się typowego beskidzkiego, oblepiającego koła błota typu "Kongo", a było jedynie normalne, zwykłe, przeciętne błoto, jakie mam nawet pod blokiem. Tempo po starcie było w miarę wysokie, bo i zawodnicy jechali na świeżości. Czas mijał szybko. Na którymś kilometrze przyszedł pierwszy bardziej stromy podjazd, który trzeba było pokonać "z buta". Jak powiedział nam fotograf - wszyscy tam podchodzili, nawet czołówka. Tego typu podjazdy, a w zasadzie podejścia, źle świadczą o projekcie trasy, bo ten powinien być układany w taki sposób, by większość zawodników mogła przejechać całość "w siodle", zachowując płynność jazdy i dobrze się zarazem przy tym bawiąc. Ciężko się jednak dobrze bawić ciągnąc pod górę swój rower w drogich i bardzo sztywnych butach SPD, niszcząc karbonowe podeszwy na ostrych kamieniach.
Coś mnie zaczęło podczas jazdy niepokoić. Nocne deszcze i parny poranek powodowały szybkie odwodnienie. Sprawdzałem bufety - 17 i 37km, optymalne rozmieszenie. Niemniej jednak był już 21km i bufetu widać nie było. Ten znalazł się dopiero na 27km. Nie powiem, byłem wściekły. Akurat na tym etapie płyny miałem spożywać zgodnie z planem, bo etapówka jest długa i wymaga planowego spożywania płynów i pokarmów, a jazda przez 10km o suchym pysku to nie było coś, co powinno się zdarzyć. Organizatorom imprez w Polsce wiele można wybaczyć, jednak brak wody lub miejsc, w których tą wodę można otrzymać, tudzież błędy w informowaniu o rozmieszeniu bufetów, są zawsze ogromnym minusem.
Następne kilometry to podjazd pod najwyższy szczyt dnia, czyli Jałowiec (1111m n.p.m.). Tutaj nie obyło się już bez beskidzkiego błotka, jak również podprowadzania. Na szczęście trafiło się dobre towarzystwo - dziękuję Zawodniku nr 195. Kolega tydzień wcześniej jechał w Bike Adventure i mówił, że było łatwiej, szybciej, płynniej, ogólnie zabawa była dużo lepsza. Tutaj przyjechał nie wiedząc czego się spodziewać, na pewno nie myślał o długich, górskich spacerach.
Od szczytu Jałowca było trochę łatwiej, tudzież ładniej (jeśli ktoś jest czuły na punkcie piękna natury). Parę kilometrów dalej spotkałem Damiana. Dla niego ten etap już się zakończył, na jednym ze zjazdów patyk w tylnym kole spowodował w konsekwencji wyrwanie haka przerzutki z ramy jego Cannondale'a. Pomóc mu nie można było, tyle co trochę wody i dobre słowo na ostatnie 15-kilometrów. Na szczęście zjeżdżać mógł w miarę normalnie. Końcówka to elementy znane z wczorajszej czasówki – najpierw asfaltowy podjazd pod Beskidzki Raj, a potem zjazd jej trasą.
No cóż, trzeba przyznać, że etap był ciężki i sporo się namęczyliśmy. Męczące były zwłaszcza piesze podejścia i znikające bufety. Prawdę mówiąc spodziewałem się łatwiejszej technicznie trasy, bardziej bazującej na wytrzymałości, jednocześnie dającej się przejechać w całości bez schodzenia z roweru. Damian co prawda etapu nie ukończył, ale nie był to dla niego koniec wyścigu. Oprócz swojego roweru miał jeszcze zapasowego Cannondale'a, z których to złożyliśmy wieczorem hybrydę na trzeci etap. Była trochę cięższa, z napędem 2x11 (zamiast 1x11), niewiele ustępowała podstawowemu sprzętowi. Tak czy siak ten etap zapadnie nam w pamięci - zderzyliśmy się ze beskidzką ścianą.
Poranek taki jak zawsze. Nocne opady, szaro, buro. Około 9:00 wychodzi słońce i zaczyna podgrzewać atmosferę, dając swoimi promieniami energię. Opady wymusiły na organizatorze zmianę trasy. Tym razem będą pętle: krótszy dystans - jedna pętla (28km), dłuższy dystans - dwie pętle (45km). Poza wyścigami XC nie lubię takiego rozwiązania, na maratonach oznacza to zazwyczaj kiepską organizację, tudzież brak odpowiedniego terenu (czytaj "bez totalnego błota") żeby poprowadzić dłuższą trasę. Miejscem startu tym razem był Maków Podhalański. Miejscówka całkiem fajna. Przyjechaliśmy trochę za późno i nie było możliwości rozgrzania się. W tym przypadku było to ważne, bo jak się miało okazać - pierwsze kilometry to stromy, asfaltowy podjazd, w związku z czym od początku trzeba generować wysoką moc. Przyznam, że miałem z tym kłopoty - ostry start i wejście od razu powyżej progu mleczanowego bez rozgrzewki przytyka dość mocno.
Po wczorajszych przygodach technicznych reszta drużyny startowała z dalszych sektorów, tak więc pierwszym pytaniem było "jak szybko dogoni mnie Damian?". Startował ze stratą 20 sekund, więc niedużą. Jeśli dobrze pamiętam, to nie było źle. Do końca asfaltu nie widziałem go w polu widzenia. Dopiero między 6 a 7km usłyszałem go za sobą. Chwilę jechaliśmy razem, zaczął się jednak trochę bardziej techniczny teren i... tyle go widziałem.
Dalsza cześć trasy tego dnia nie była tak straszna technicznie, kondycyjnie jednak bardzo wymagająca. W końcu dystans PRO i 1/2 PRO poruszały się po tej samej pętli, więc musiało być troszkę łatwiej. Najwyższym wzniesieniem była tym razem Koskowa Góra (866m n.p.m.), dość łatwa do zdobycia. Wszyscy natomiast zapamiętają końcówkę pętli i kilometrowy zjazd, bardzo błotnisty i ciężki technicznie. Jak każdy pewnie już wie - jestem słaby technicznie i w takich miejscach sprowadzam rower. Miałem więc możliwość obejrzenia zawodników próbujących pokonać ten fragment na rowerze. Ogólnie standardem w tym miejscu był "przelot przez kierownicę". Swoją drogą w ryzyko ściganie się na Gwieździe Południa trzeba wpisać ten element. Na innych trasach może byłby to błąd ludzki, ale na Gwieździe Południa - normalność.
Na dystansie PRO jeszcze jeden element na pewno zapadał w pamięci - łącznik między pętlami. Najpierw stromy asfalt, na nim jechałem już na małym przełożeniu. Po paruset metrach spotkałem lokalnego grzybiarza, który mnie pocieszył - "zaraz skręcasz w teren, tutaj jest łatwo, tam dopiero się zacznie". Na szczęście nastromienie zostało, zmieniła się tylko nawierzchnia.
Po etapie byliśmy zadowoleni. Ania wygrała swoją kategorię na 1/2 PRO, Damian był trzeci w swojej na długim dystansie. Nic tym razem nie zniszczył, choć krążą różne opowieści o tym jak zjeżdżał na błotnistym zjeździe. Szkoda, że nie ma z tego miejsca filmu. Etap poszedł nam w miarę dobrze, wskutek czego wszyscy z optymizmem patrzyliśmy na czwartą odsłonę wyścigu.
Co do tego etapu miałem pewne przeczucia. Gdybym był organizatorem, to po pierwszym, łatwym prologu etapy umieściłbym w kolejności: "długi i męczący", "odpoczynkowy", "dający maksymalnie w kość". Przed startem czekało nas trochę więcej roboty, bo musieliśmy się spakować na przyczepę, po wyścigu niezwłocznie wracaliśmy do domu. Doświadczenie zdobyte na wcześniejszych etapach pozwoliło jednak zrobić to w miarę szybko i składnie.
Ostatni etap miał swój start w Zawoi. Troszkę dłuższy transfer na miejsce, bo samochodem z przyczepą po górskich serpentynach szybko jeździć się nie da. Na miejscu oczywiście nieco kłopotów, bo "śniadanie źle weszło/wyszło", bo "napęd po złożeniu roweru trzeba wyregulować". Organizator co prawda zapewniał wsparcie ze strony mechanika rowerowego, ale dopchać się było ciężko.
Trasa według informacji miała mieć 32/45km w zależności od dystansu. Mało. Jednak rzut oka na profil wysokościowy dawał odpowiedź - sztywno, zwłaszcza na PRO. Tym razem startowałem z drugiego sektora, Damian - z następnego. Pierwsze kilometry poprowadzone były po asfalcie. Szło mi całkiem nieźle, jak to na tego typu podłożu. Dojechałem w miarę szybko peleton pierwszego sektora, a sił było na tyle, że zastanawiałem się, czy się nie urwać. Uznałem jednak, że to będzie bez sensu - nawet gdyby udało się wypracować jakąś przewagę, to na najbliższej sekcji technicznej i tak wszyscy będą mnie wyprzedać. Bezsensowne zatykanie drogi.
Pierwszy podjazd miał 9km, Damianowi na tym dystansie nie udało się odrobić 10 sekund do mnie. Jednak - standardowo - na pierwszym zjeździe przemknął mi błyskawicznie prawą stroną. Swoją drogą ciekawy jestem, czy na zjazdach ktoś był większą łajzą ode mnie. Mogę w jakiś sposób tłumaczyć się starym rowerem na 26-calowych, dętkowych kołach. Sądzę jednak, że na nowszym sprzęcie byłbym na zjazdach również łajzą, tyle że trochę mniejszą.
Kiepskie zjeżdżanie miało swoją kulminację na następnym zjeździe - trochę więcej błota, i musiałem przepuścić co najmniej 30 osób, w tym Mateusza i dwie dziewczyny. Zniechęciłem się, a to był dopiero początek etapu. Ku mojemu zaskoczeniu następny podjazd był w miarę łatwy. A prowadził on ponownie na Jałowiec, tyle, że w przeciwnym kierunku niż na drugim etapie. Krótko po nim był rozjazd dystansów. Tą część trasy uczestnicy dystansu PRO na pewno zapamiętają najlepiej. Do końca wyścigu było bardzo ciężko. Podjazd, który zaczynał się na 28-kilometrze trwał w nieskończoność. Cały czas był sztywny i nie dawał momentu wytchnienia. Prowadził on na szczyt Mędralowa (1169m n.p.m.). Gorzej było na zjeździe - wąski, z dużymi, luźnymi kamieniami, bez wyraźnej ścieżki, w dużej szczęści ze spływającą wodą po nocnych opadach. Ciężko tam iść, no ale Ci co mnie mijali - jakoś zjeżdżali. Za tym odcinkiem pętla PRO łączyła się z krótszym dystansem. Jeszcze 7km, ale równie wyczerpujących. Trochę zjazdu, potem wypłaszczenie wzdłuż malowniczego, leśnego wąwozu, ale singiel tam poprowadzony wymagał i tak dużych umiejętności technicznych. Gwóźdź do trumny czekał jednak na samym końcu - zjazd do Zawoi. Damian dzień wcześniej zastanawiał się dlaczego profil w tym miejscu jest pionowy. Zjazd może nie był pionowy... ale chyba nastromienia nikt nie pamięta. Wszyscy pamiętają natomiast poziom jego trudności - kamienie, drzewa, brak optymalnej ścieżki. Wymagane największe umiejętności techniczne.
Damian oczywiście zjechał. Prawie. Od postronnych widzów za swój upadek dostał 9.5/10. Jego zapasowy Cannondale doznał niewielkich zarysowań lakieru, ale gdyby Gwiazda Południa miała 5 etapów - potrzebowałby trzeciej ramy. Do mety na szczęście było już bardzo blisko. Wszyscy do niej dotarliśmy bez większych uszkodzeń ciała.
Było ciężko, może nie fizycznie, ale technicznie na pewno. Zastanawiam się do jakiej grupy zawodników skierowana jest ta impreza. Po trasie powiedziałbym, że do czołówki. Ta jednak wybiera inne, bardziej prestiżowe wyścigi. Ci, którzy przyjeżdżają na Gwiazdę Południa, w większości nie walczą o miejsca. Oni walczą o dojechanie do mety. Pogoda na etapach była względnie łaskawa, deszcze przechodziły w godzinach wieczornych i nocnych, na trasie zawsze było błotniście i parno. W przypadku gorszych warunków pogodowych mogło być bardzo niebezpiecznie. Wszystko to powoduje, że ta impreza nie jest dla każdego. Powiedziałbym - jest dla tych, którzy lubią spore ryzyko. Niezwykle irytujące były fragmenty, które trzeba było pokonywać pieszo. Akurat podjeżdżanie zaliczyłbym u siebie do mocnych stron, dodatkowo napęd 3x9 przy oponie 26 cali daje dość dobre przełożenie do pokonywania podjazdów. Nachodziłem się jednak całkiem dużo. Za dużo. Myślę, że to największa wada wyścigu. Organizator chciał poprowadzić trasę ciężkimi zjazdami, jednak droga na nie mogła prowadzić jedynie przez bezsensowne podejścia. Czy chciałbym wrócić jeszcze raz na Gwiazdę Południa? Nie wiem. Impreza zostawiła po sobie pewien niedosyt i pustkę. Pewną chęć zmierzenia się z trasą jeszcze raz. I ta chęć jest tym większa, im więcej czasu upływa od zakończenia wyścigu. Może jest to cecha wspólna zawodników MTB, którzy robią co robią bo lubią walczyć ze swoimi słabościami.
Na koniec wypadałoby napisac jak wypadliśmy. O sobie nie wspomnę, wyścig ukończyłem, niczym więcej pochwalić się nie mogę. Damian na etapach w swojej kategorii wiekowej raz był drugi, raz trzeci. Ania w swojej kategorii wygrała dwa etapy, dwa razy była druga. Mateusz ukończył wyścig, tym razem bez defektów i strat w sprzęcie, co samo w sobie jest sukcesem. Drużynowo zajęliśmy 5 miejsce, niewiele tracąc do podium. Mogło być lepiej, jednak wskutek problemów Damiana i tego, że połowa drużyny jechała na krótszym, gorzej punktowanym dystansie - należy uznać to za sukces. Z wyścigu została satysfakcja z ukończenia oraz kilka fajnych wspomnień. Dziękuję reszcie drużyny za te cztery dni.