Długi i żmudny cykl maratonów Bike Atelier MTB Maraton 2018 miał mieć swój finał w Dąbrowie Górniczej. W tym roku zorganizowano 10 imprez, a cały cykl kończył się późno - w połowie października. O tej porze roku z pogodą różnie bywa, tym razem jednak dopisała.
Wiele osób czekało na ten dzień bardzo długo, mając za sobą męczący sezon. Trasa nie była chyba dla nikogo zaskoczeniem - przebiegała ścieżkami znanymi wcześniej z maratonów Skandii oraz innej lokalnej imprezy - Maratonu Rolkowo-Rowerowego. Na trudności techniczne nie można było liczyć. Początek był łatwy - droga prowadziła wzdłuż zbiorników Pogoria I-IV, więc było płasko, a przy takiej pogodzie również sucho. Dalej następował interwał - kilka podjazdów i zjazdów na Wzgórzach Trzebiesławickich. Tak naprawdę jest to jedyne miejsce w okolicy, gdzie można na chwilę posmakować MTB, stąd w zasadzie wszystkie wyścigi ze startem w Dąbrowie Górniczej prowadzą tutaj swoje trasy. Powrót znów przez Pogorie, nie ma się więc o czym rozpisywać. Na macie wszyscy zadowoleni... bo to już koniec całego cyklu.
W klasyfikacjach drużynowych, tak jak przed rokiem, udało nam się wywalczyć dwa drugie miejsca. Trzeba zaznaczyć, że tym razem było trudniej, choć walka została rozstrzygnięta nieco wcześniej. Indywidualnie zaprezentowaliśmy się również z dobrej strony - 2. miejsce zajęła Ania, 3. Magda, 3. Beata, 3. Tadeusz, 5. Damian, 5. Marek, 10. Paweł. Każdy zawodnik zasługuje na podziękowania, bo każdy wniósł swój wkład w odniesiony sukces.
W cyklu startujemy od samego początku, czwarty kolejny sezon. Sam uczestniczyłem we wszystkich wyścigach, ścigając się wyłącznie na dystansie PRO. Po tym czasie dostrzegam kilka rzeczy.
Po pierwsze organizator ma problem ze zdefiniowaniem grupy odbiorców dla cyklu. Po płaskim i niesamowicie prostym pierwszym wyścigu nastąpił kataklizm w postaci Żywca. Ci, którzy zaczynali swoją przygodę w Rybniku i pojechali na następny wyścig, mogli poczuć się oszukani/rozczarowani/zniesmaczeni. Wtrącając do cyklu 3 górskie maratony nie przyklei się do imprezy etykiety Pure MTB. Ci, którzy przejechali pod rząd dwie górskie edycje mogli tak samo poczuć się na następnych wyścigach, relatywnie płaskich. Tudzież mogli zanudzić się na śmierć. Organizator może mówić, że w tym cyklu każdy znajdzie coś dla siebie. Parafrazując powiedzenie mogę odpowiedzieć, że cykle dla wszystkich, są dla nikogo.
Po drugie cykl w tej formule osiągnął moim zdaniem już swoją "pojemność". Połączenie startu wszystkich trzech dystansów powoduje zazwyczaj straszny tłok na pierwszych kilometrach. A mówię to jako zawodnik przez większość sezonu startujący z sektora 0, nie chcę nawet wiedzieć jak to wyglądało w dalszych, o wiele liczniejszych. Zaczyna się znana z innych masowych imprez "chamówa". Problem możnaby rozwiązać puszczając poszczególne dystanse w większych odstępach czasu (przynajmniej 15 minut, a najlepiej 30), inaczej projektując trasy lub zwiększając ilość sektorów.
Po trzecie - ilość wyścigów. Dla tego typu cyklu, można powiedzieć "regionalnego", 10 wyścigów to za dużo. Organizator owszem może mieć wyższe aspiracje, ale nie mając odpowiednich lokalizacji może o nich zapomnieć. Brakuje miejscówek, brakuje również oryginalności. Owszem, kilka tras jest fajnych, ale jeździmy po nich już któryś raz z rzędu. Jedna z moich ulubionych tras, czyli Psary, w tym roku pozbawiona została pierwszego podjazdu, czyli Góry Św. Doroty. W następnym sezonie ma wypaść z trasy następny podjazd. Słuchając swoich zawodników praktycznie ze wszystkich ust pada jedno stwierdzenie - cykl jest nudny dla tych, którzy robią klasyfikację indywidualną, a niesamowicie nudny dla zawodników teamów, które robią klasyfikacje drużynowe.
Po czwarte - nagrody. Co prawda na pudle nie staję, ale wiem, że nagrodami za trzy pierwsze miejsca w kategoriach wiekowych są bony do wykorzystania w sieci sklepów Bike Atelier, w zależności od zajętego miejsca 100-70-50 zł. Biorąc pod uwagę, że do takiego sklepu trzeba dojechać, wybrać towar po zawyżonej, sklepowej cenie - z nagrody zostaje może 70%. Jak na cykl z aspiracjami nagrody są po prostu biedne. W tym roku sytuację trochę ratowały nagrody na klasyfikacje generalne.
Po piąte - organizacja. Jest to moja subiektywna ocena. W ostatnich kilku latach miałem kontakt nie tylko z Bike Atelier MTB Maraton, ale także z organizatorami kilku innych cyklów. W tym roku w tej imprezie coś się zepsuło. W zeszłych latach załatwianie spraw szło szybciej, prościej, przyjemniej. Jak na domiar złego, nie wiadomo z jakich przyczyn, organizator wydłużył czas, po jakim pojawiają się zdjęcia z wyścigów. Czasem trzeba było czekać na nie dwa tygodnie. Zdjęć było i tak mniej. Ciekawe rzeczy działy się również na finałowym rozdaniu nagród - ja i Marek nie dostaliśmy koszulek za udział we wszystkich wyścigach. Do tego coś, czego nie widziałem wcześniej nigdzie indziej - organizator postanowił nie przestrzegać regulaminowego zapisu dotyczącego minimalnej liczby startów w wyścigach (czyli 5), żeby być liczonym do klasyfikacji generalnej. Tak więc można było wygrać kategorię wiekową przejeżdżając jeden wyścig (i tak też się stało), a w kategorii K2 obok Zuzy, Ani i Magdy, które przez cały sezon sumiennie i konsekwentnie startowały, mogła stanąć zawodniczka z jednym ukończonym wyścigiem (choć do końca pewny nie jestem, czy w ogóle musiała go kończyć, może DNF też by wystarczył). Ja się pytam - za co to jest nagroda? Za wspomnianą wcześniej sumienność i konsekwentność na pewno nie. Moim zdaniem zakpiono sobie z zawodników.
Na koniec - trasy. Tutaj trzeba napisać trochę więcej, bo jest o czym. Bez zastanowienia najlepszą trasą dla mnie była Brenna. Przede wszystkim została dobrze zaprojektowana już od samego startu - rozjazd PRO i HOBBY następował na drugim kilometrze. Były góry, strome na podjazdach, ale w 99% do podjechania, techniczne na zjazdach, ale do zjechania. Dobrze zbalansowany poziom trudności. Piękne, urozmaicone widoki. Kilka miejsc do zapamiętania (o trasie dobrze to świadczy, jeśli jakiś jej fragment zapada w pamięci na dłużej). Swoje trzy grosze dorzuciła również pogoda, przechodząc ze skrajności w skrajność. Zdecydowanie najlepsza trasa i najlepszy wyścig.
W dalszej kolejności wyróżniłbym trzy trasy - Olkusz, Żarki i Psary. Wszystkie są niedaleko mojego miejsca zamieszkania i często poruszam się ich fragmentami. Nie są to co prawda trasy górskie, ale pokonując je można dobrze się bawić, głównie za sprawą zróżnicowania terenu. Oczywiście mogłoby być lepiej - "Olkusz" mógłby dotrzeć trochę bardziej na północ, bardziej naturalne jest puszczenie trasy Żarkach w odwrotnym kierunku, a w Psarach, jak wspominałem wcześniej, pojawiają się coraz to nowe trudności związane z grodzeniem terenu. Jednak na tych trzech wyścigach dobrze się bawiłem.
Dalej są trasy "takie sobie". Dąbrowa Górnicza, Ustroń i Żywiec. Dąbrowa Górnicza przez połowę trasy była ciekawa i solidna, ale przez drugą połowę wiało nudą. Na jej plus na pewno można zaliczyć szybkie rozdzielenie trasy PRO i Hobby. Być może dla osób nie znających okolicy było tam ciekawie, ja jednak znam ten teran już za dobrze. Następnie Ustroń - w zeszłym roku była to jedna z najlepszych tras, w tym - nieporozumienie. Pomimo dobrej pogody (brak błota) przez połowę pierwszego podjazdu wszyscy szli z buta. Niektórzy może daliby radę podjechać, może nawet ja bym spróbował, ale w takim tłoku jest to prostu niemożliwe. Pierwszy zjazd - karetki pełne, najtrudniejszy zjazd wszyscy zjeżdżają chcąc rozładować nerwy po wcześniejszym korku. Efekt był opłakany. Sam stanąłem i przepuściłem kilkudziesięciu zawodników. Dalej... jeszcze gorzej, bo trasa została puszczona singlami, po których jechał w tym samym czasie dystans Family. Organizatorze, proszę puknąć się mocno w głowę, do nieszczęścia niewiele brakowało. Ustroń to świetna lokacja, ale w tym roku została zmarnowana. Wystarczyło zostawić trasę z zeszłego roku, nieco zmieniając końcówkę. No i Żywiec. Na ten maraton bardzo liczyłem, bo w okolicy jest wszystko, czego potrzeba do fajnego ścigania. Miałem nadzieję, że to będzie wspaniały maraton. Było wręcz przeciwnie. Przekonałem się o tym już wcześniej, na objeździe. Pierwszy podjazd - nuda. Zjazd - jakżeby inaczej, błotny singiel w tłoku. Dalej jakiś odcinek wzdłuż rzeki, nuda, nuda, nuda, urozmaicenie w postaci walających się śmieci i lokalnych żuli. Dalej "podjazd" - pieszy spacer. Przyznaję - tego co było dalej już nie pamiętam. Wyłączyłem myślenie żeby jakoś dotoczyć się do mety. Myślę, że w interesie każdego miasta, które jest przecież współorganizatorem edycji, jest zachęcenie startujących by częściej pojawiali się w okolicy. Po takim wyścigu kompletnie nie mam na to ochoty.
Zostały ostatnie trzy trasy, tzw. "zapchajdziury" – Rybnik, Gliwice i Częstochowa. Rybnik był nudny, jest nudny i będzie nudny, taka okolica. Tego typu trasę można jednak wybaczyć na początku sezonu jako swoisty most łączący przejście od wiosennych treningów do sezonowego ścigania. Co do Gliwic - tak samo nudna trasa, sytuację uratowała trochę pogoda, w gęstej ulewie zawodnicy na szczęście nie musieli podziwiać takosamości całej okolicy. Na koniec zostało zero z małym plusem, czyli Częstochowa. Rany boskie... rzygałem tą trasą już na objeździe, 75km esencji nudy, ten mały plusik można dać jedynie za 2km odcinek w Sokolich Górach. Ostatnie kilometry po nierównym, zakrzaczonym wale wzdłuż Warty. Doskonale zdaję sobie sprawę, że w Częstochowie trudno zrobić choć troszkę ciekawszą trasę, ale jak ma się robić taką, to lepiej sobie darować w ogóle miejscówkę. Co ciekawe - w przyszłym roku ma być to edycja finałowa. To chyba najlepszy argument by zastanowić się, czy w 2019 warto brać udział w Bike Atelier MTB Maraton.