W ostatnich latach wśród organizatorów rowerowych imprez masowych panuje trend na upraszczanie. Dystanse robią się coraz krótsze, trasy łatwiejsze, a główną trudnością jest wszechobecny tłum. Nieco inaczej wygląda sytuacja w cyklu MTBCross Maraton. Faktem jest, że długość tamtejszych wyścigów nieznacznie się zmniejszyła (bo pamiętam takie, które liczyły sobie po 90km), natomiast był i jest wysoki poziom trudności - na ile tylko pozwalają na to Góry Świętokrzyskie.
Organizator poszedł w tym roku za ciosem - oprócz zwyczajowych dystansów Family i Fan postanowił zorganizować na edycji kieleckiej dużo cięższy dystans Master - nazwany SuperMaster. 100km i 3000m przewyższenia mówiło samo za siebie. Na myśl przychodziły najlepsze maratony MTB Maraton Grzegorza Golonki. Dla mnie ten wyścig to taka wisienka na torcie, na którą czeka się od początku sezonu. Na start w wyścigu zdecydowało się czterech śmiałków z naszego teamu. W nomenklaturze świętokrzyskiej uczestników dystansu SuperMaster nazywa się 'gladiatorami'. Słusznie. Rozpoczęcie wyścigu przewidziano na godzinę 8:00. Wobec panujących upałów start w godzinach porannych był słusznym rozwiązaniem. Niestety niektórzy o tak wczesnej godzinie jeszcze spali... Ania zapomniała zabrać ze sobą bidonu i skarpetek. Jak to Ania, mimo wszystko chciała jednak jechać.
Tak więc o godzinie 8:00 wszyscy ruszyli. Kilometr bardziej płaskiego terenu i pierwsze górki. Niektórzy się ścigają, niektórzy po prostu jadą swoim tempem, każdy ma taktykę na dzisiejszy dzień. Już samo ukończenie takiego dystansu jest sukcesem. Niestety wyścig szybko się kończy... za drugim zjazdem czeka na nas organizator by zawrócić nas do mety. Ktoś pozrywał oznaczenie w okolicach Telegrafu i start trzeba powtórzyć. Dziwna, niespotykana sytuacja. Po 6km maraton się kończy. Trasa miała mieć 100km - jeśli takie sytuacje wychodzą już na początku, to czego można spodziewać się w dalszej części trasy? Restart zaplanowano na godzinę 9:00.
O 9:00 około 40 śmiałków znów ustawia się na starcie. Bez ścisku, bez sektorów. Niestety jest już cieplej. Startujemy. Trasa jest typowym świętokrzyskim interwał - niezbyt długie strome podjazdy i zjazdy, praktycznie bez płaskich odcinków. Początkowe kilometry są ciężkie, biegną przez Pasmo Posłowickie, znane choćby z maratonów w Nowinach czy Piekoszowie. Trasa została po porannych przygodach nieco zmieniona - fragment z Telegrafem został pominięty - wydłużono ją natomiast w zachodniej części. Dystans się nie zmienił, ale z przewyższeń do pokonania ubyło około 300m.
Na wyścigu tym można było odczuć samotność długodystansowca. Po pierwszych 10km innych zawodników widziało się sporadycznie. Warunki powodowały, że jechało się w zasadzie od bufetu do bufetu. Tutaj jednak mały minus - zmiana organizacji trasy spowodowała też ich przesunięcie. Nikt o tym wcześniej nie informował. Bufet 13km dalej, niż w planie, to nie jest miła rzecz w upalny dzień.
Na metę dowlekłem się w niecałe 8 godzin. Nie ma co tutaj pisać o 'ściganiu', jedynie o 'ukończeniu'. Oprócz mnie dotarł do niej jeszcze Paweł i Ania, którzy w swoich kategoriach zajęli drugie miejsca. Ania była tak wycieńczona, że przez 15 minut nie była w stanie powiedzieć słowa. Na pewno był to najbardziej wymagający wyścig w ostatnich latach.